doświadczanie świata we wszystkich jego przejawach
Wenus na zakupach:)
Obiecałam sobie, że się nie dam sprowokować, że zawsze będzie pięknie, żadnych chwytliwych, zrzędnych tematów, reality show zostawię w tyle. I co? Nie wytrzymałam Poniosło mnie, właściwie to już nie pierwszy raz, ale zagryzłam wargi, pięści włożyłam do kieszeni, oczy przymknęłam i …wyszłam -” z galerii”.
Tym razem za nic nie mogę powstrzymać się od „dołożenia do pieca”.
Wyobraźcie sobie kochani, człowiek chciałby zrobić zakupy, z tą krztyną samozaparcia, paroma groszami w portfelu, a tymczasem każde wyjście do sklepu okupione jest gniewem i stresem, a co gorsza upokorzeniem. Pytacie dlaczego? Przypuśćmy, że udajemy się do tzw. galerii – cokolwiek to dzisiaj znaczy, zresztą co za pomysł, żeby nazywać tak miejsce, w którym trzeba zanurkować pod stertę wieszaków, żeby dogrzebać się do leżącej na samym dnie różowej bluzeczki, bo właśnie przeceniono ją z 49,99 na 39,99. Już próbuję wyobrazić sobie moją szacowną prababcię, która z dystynkcją, nurkuje do pojemnika z ciuchami w poszukiwaniu jakieś gustownej wolaki, tudzież skromnego, eleganckiego kapelusika. Zastanawiam się, w którym momencie opuściłaby ten przybytek.
Są takie sklepy, do których nawet nie próbuję wściubić nosa: tłok, „walające się wokół ciuchy” , głośna muzyka i odurzający zapach wątpliwych perfum. Coś nawet zwróciło moją uwagę, ale, nie , nie będzie radości na twarzy , za nic nie dokonam zakupu od tak, prawie jak od niechcenia. Dlaczego?! W bluzeczce są drobne ubytki – tym razem brak guzika, a w spódnicy – ktoś wyszarpał zamek – pewnie jakaś elegancka pani myślała, że się w nią zmieści – cóż:) tym razem się nie udało. Zatem skrzętnie , po cichutku odwiesiła ciuszek swoich marzeń, jak gdyby nigdy nic. I co ? ! Spódnica trafiła się właśnie mnie. Poplamiony Sweterek – „to nic, będzie rabacik”. Odmawiam, na co zniesmaczona pani ekspedientka odnosi go na miejsce. Przecież znajdzie się inny, naiwny klient.
Nic mnie jednak nie wyprowadza tak z równowagi jak spadające z wieszaków rzeczy. Nie ma na to sposobu. Nie ma mowy, żeby kulturalnie, elegancko z szacunkiem do przedmiotu- bierzesz jeden – spadają trzy.
Obsługa – to osobny temat. Dziś wyjątkowo mam na sobie eleganckie buty. Na wysokim obcasie! Jest zatem szansa, że zostanę kulturalnie obsłużona, znacznie gorzej jest wtedy, gdy pozwalam sobie na odrobinę codziennego luzu – trampki, koszula, jakaś sportowa marynarka – ten strój nie wyzwala u ekspedientek szalonego entuzjazmu, nie biegną na złamanie karku, by przedstawić nową ofertę lub kolejne promocje. Nie wyglądam przecież „na kogoś z kasą” .
A! Właśnie – promocje, całkiem zapomniałam. Teraz niewiele można kupić bez promocji. Właściwie wszystko jest w promocji. Dzięki promocjom nauczyłam się kilku słów w językach obcych. Mamy bowiem promocje po hiszpańsku, po angielsku, po francusku. Są też promocje w języku ojczystym – te akurat w niczym nie przypominają promocji z dalekiego świata.
Nie wiem kiedy znowu wybiorę się na zakupy, możliwe, że nie nastąpi to tak szybko.
ja chyba też, ale czasami z konieczności…i uwierz mi cierpię wtedy niezmiernie. Gdy odwiedzam muzeum współczesne we Wrocławiu o dziwo!- ekstaza radości! :)
W muzeum sztuki współczesnej też czasem się cierpi… najgorsza jest nuda.
Współczuję – post dobrze oddaje Twoje rozgoryczenie.
A Wenus Michała Anioła (choć nie tego) tak świetnie pasuje. I nowych znaczeń nabrała!
Byłam tam z uczniami, rozmawialiśmy o śladach jakie zostawia człowiek, pracowali na starej kliszy fotograficznej. Wiesz, to dziwne,bo ja na co dzień nie uczę sztuki:))
Oj chyba nie takie dziwne… ;)
każdy kto zaprowadzi uczniów do muzeum sztuki WSPÓŁCZESNEJ powinien być z miejsca ozłocony i powinno się mu postawić pomnik ;)
O, mam to samo co Ardone ;) nie znoszę zakupów, sklepów, galerii. jedyne które mnie uszczęsliwiaja to te na bazarze owocowo-warzywnym, gdzie moge dotknąc powqchac i zachwycać się kształtem.
Kiedy otwierali u nas pierwsza „galerię” byłam pewna ze chodzi o – sztuki…jakze sie myliłam. Jedyne co ze sztuka w owych jest zwiazane to sztuka miesa ;0 powinnam sobie teraz siarczyście zakląć ;) Ja chce do galerii sztuki! ;)
To masz też to samo co ja:) w tym temacie jesteśmy zgodni już całą trójką! No właśnie- co to kurcze jest, żeby tak nazywać jakiś bunkier ze sklepami. Co oni z nami zrobili!!!!
pędzących szczurów zgraja..mieć, posiadać..w cenie, w marce, w nazwie..
Galeria to dla mnie nieodzownie ta ze sztuką :)
Dla podkreslenia tematu serdecznie polecam:)))
Jedyne miejsce, gdzie mogę ” nurkować w ciuchach” to znajomy sklepik z ubraniami niebanalnymi, niepowtarzalnymi, gdzie każda spódnica,sukienka ( spodni raczej nie noszę) jest jakimś małym ” dziełem artystycznym” .
Najczęściej te zwykłe, codzienne ciuchy kupuję raz na pół roku na potężnym targowisku, a to, co potrzebne mi do pracy..przez sieć /allegro.pl/ ;)
Kiedyś czytałam u Ciebie coś o mgle;
Mrs Agnes, zapraszam Cię na spacer w porannych mgłach ;)
Tak, małe, niepozorne sklepiki z ciuszkami jak marzenie, bywa, że znajdziemy w nich coś z prawdziwej ręcznej roboty. Ha ha to my donoślązaczki jesteśmy :)
Cóż, wiem Signe, rzadko mnie zbiera na takie refleksje, ale tym razem miarka się przebrała. Masz rację od dłużeszgo czasu obserwuję, że te tzw. „galerie” są niczym świątynie, dla niektórych oczywiście, szkoda tylko, że dla tak wielu jeszcze.
mnie wkurzają te wszystkie „sale”, jak gdyby po polsku czegoś napisać nie można było. U nas w okolicy legendarny jest popis pewnego kumpla, który też się wkurzył na engliszyzmy i zaczął udawać obcokrajowca. Dobry chłop jest z Anglika, więc przyginał wszystkie ekspedientki do ziemi. Wielce ciekawe wnioski: że niby „sale” jest, ale w języku szekspira co najwyżej dukać potrafią…
Tak, faceci z żonami w galeriach to już inna bajka:))), zawsze gdy mijam ich siedzących na ławkach w holu, nie mogę się powstrzymać od tego, by się nie uśmiechnąć do siebie. Biedactwa:)!
A ja to w zasadzie największy wstręt mam do przymierzania. Zakupy „ubraniowe” robię więc w sklepach w których mnie znają. Zapisują na karteczce co wziąłem, w domu przymierzam i dopiero następnego dnia rozliczam zakupy. Mimo tych udogodnień mój opór przed czymś nowym jest tak wielki, że nie wyobrażam sobie kupowania ciuchów częściej niż raz w roku.
Pewnie mi nie uwierzysz, bo jestem przedstawicielką płci przeciwnej, ale zapewniam Cię na samą myśl o zakupach dostaję gęsiej skórki, choć z drugiej strony uwielbiam kupować dla innych, to mnie leczy, relaksuje i nadaje sens wielu rzeczom.
Dlatego ja wolę innego rodzaju ‚galerie’ :)
Zakupy traktuje jako zło konieczne…
Przesyłam słowa pocieszenia!
ja chyba też, ale czasami z konieczności…i uwierz mi cierpię wtedy niezmiernie. Gdy odwiedzam muzeum współczesne we Wrocławiu o dziwo!- ekstaza radości! :)
W muzeum sztuki współczesnej też czasem się cierpi… najgorsza jest nuda.
Współczuję – post dobrze oddaje Twoje rozgoryczenie.
A Wenus Michała Anioła (choć nie tego) tak świetnie pasuje. I nowych znaczeń nabrała!
Byłam tam z uczniami, rozmawialiśmy o śladach jakie zostawia człowiek, pracowali na starej kliszy fotograficznej. Wiesz, to dziwne,bo ja na co dzień nie uczę sztuki:))
Oj chyba nie takie dziwne… ;)
każdy kto zaprowadzi uczniów do muzeum sztuki WSPÓŁCZESNEJ powinien być z miejsca ozłocony i powinno się mu postawić pomnik ;)
to ja Ci powiem w sekrecie, że choć jestem z innej branży zaplanowałam im wyjscia do galerii na 3 lata:))))
O, mam to samo co Ardone ;) nie znoszę zakupów, sklepów, galerii. jedyne które mnie uszczęsliwiaja to te na bazarze owocowo-warzywnym, gdzie moge dotknąc powqchac i zachwycać się kształtem.
Kiedy otwierali u nas pierwsza „galerię” byłam pewna ze chodzi o – sztuki…jakze sie myliłam. Jedyne co ze sztuka w owych jest zwiazane to sztuka miesa ;0 powinnam sobie teraz siarczyście zakląć ;) Ja chce do galerii sztuki! ;)
To masz też to samo co ja:) w tym temacie jesteśmy zgodni już całą trójką! No właśnie- co to kurcze jest, żeby tak nazywać jakiś bunkier ze sklepami. Co oni z nami zrobili!!!!
pędzących szczurów zgraja..mieć, posiadać..w cenie, w marce, w nazwie..
Galeria to dla mnie nieodzownie ta ze sztuką :)
Dla podkreslenia tematu serdecznie polecam:)))
Znam!!! Bomba!!!Kwintesencja!
Jedyne miejsce, gdzie mogę ” nurkować w ciuchach” to znajomy sklepik z ubraniami niebanalnymi, niepowtarzalnymi, gdzie każda spódnica,sukienka ( spodni raczej nie noszę) jest jakimś małym ” dziełem artystycznym” .
Najczęściej te zwykłe, codzienne ciuchy kupuję raz na pół roku na potężnym targowisku, a to, co potrzebne mi do pracy..przez sieć /allegro.pl/ ;)
Kiedyś czytałam u Ciebie coś o mgle;
Mrs Agnes, zapraszam Cię na spacer w porannych mgłach ;)
Tak, małe, niepozorne sklepiki z ciuszkami jak marzenie, bywa, że znajdziemy w nich coś z prawdziwej ręcznej roboty. Ha ha to my donoślązaczki jesteśmy :)
to nie do wytrzymania, przeszłam na sieciówki, ale galerie… a może czasem nawet świątynie… smutno i tyle,
prababcia mi się podoba:)
Cóż, wiem Signe, rzadko mnie zbiera na takie refleksje, ale tym razem miarka się przebrała. Masz rację od dłużeszgo czasu obserwuję, że te tzw. „galerie” są niczym świątynie, dla niektórych oczywiście, szkoda tylko, że dla tak wielu jeszcze.
mnie wkurzają te wszystkie „sale”, jak gdyby po polsku czegoś napisać nie można było. U nas w okolicy legendarny jest popis pewnego kumpla, który też się wkurzył na engliszyzmy i zaczął udawać obcokrajowca. Dobry chłop jest z Anglika, więc przyginał wszystkie ekspedientki do ziemi. Wielce ciekawe wnioski: że niby „sale” jest, ale w języku szekspira co najwyżej dukać potrafią…
Oj mnie też. Pogratulować pomysłu koledze:)) Kiedyś można było powiedzieć, że ekspedientka z krwi i kości – teraz to jakieś panienki z łapanki.
i marketing z kosza na brudną bieliznę… oj, rozczarowujący ten „wielki świat” ;-)
I jak oni nas traktują! :) ale ja się nie dam- „do Bydgoszczy będę jeździła”:)
Dla mnie zakupy, zwłaszcza stadne w towarzystwie Koleżanki Małżonki, to dopust Boży i kara za grzechy przeszłe i przyszłe:-)
Tak, faceci z żonami w galeriach to już inna bajka:))), zawsze gdy mijam ich siedzących na ławkach w holu, nie mogę się powstrzymać od tego, by się nie uśmiechnąć do siebie. Biedactwa:)!
A ja to w zasadzie największy wstręt mam do przymierzania. Zakupy „ubraniowe” robię więc w sklepach w których mnie znają. Zapisują na karteczce co wziąłem, w domu przymierzam i dopiero następnego dnia rozliczam zakupy. Mimo tych udogodnień mój opór przed czymś nowym jest tak wielki, że nie wyobrażam sobie kupowania ciuchów częściej niż raz w roku.
Pewnie mi nie uwierzysz, bo jestem przedstawicielką płci przeciwnej, ale zapewniam Cię na samą myśl o zakupach dostaję gęsiej skórki, choć z drugiej strony uwielbiam kupować dla innych, to mnie leczy, relaksuje i nadaje sens wielu rzeczom.